I tak czasami jest, że lepiej zrobić bałagan niż porządek.
Jest taki etap w procesie, że ten materiał zupełnie jeszcze nie należy do niczego konkretnego, nie jest jeszcze żadnym obrazem, ani niczyj nie jest. I wtedy właśnie sam materiał jest tak piękny, że bardziej nie może. Że taka deska surowa, nieheblowana, wygląda jakby była w sweter futrzany ubrana. A gdy się te warstwy pomału traktuje, rozbiera się to drewno, to i wtedy potrafi być pejzażem i swoją gładkością i stanem przejściowym zachwycać. I jeszcze później gdy takie wypielęgnowane, aksamitne, czeka sobie i słońce tak wściekle świeci w pierwsze marcowe dni, to nie mogę przestać się zachwycać tymi słojami, sękami, zrostami. Jak natura przerasta wszystko i jest odpowiedzią dla każdej formy, emocji i stanu. Kiedy światło ślizga się po słojach i mieni kolorami różowymi, bursztynowymi, bladougrowymi to mi włosy się na karku jeżą i wzrusza mnie jakoś ten powab kawałka drewna.
I już tak mi się ckliwie robi, że nawet te maszyny i narzędzia mi się w kompozycje różne układają i cieszę się i gapię i radochy mam tyle że nic tylko siąść i płakać.
No! A później następuje armagedon i dziecko dostaje skalpel do ręki – wtedy wkraczam ja z frezarką.
Bo ostatnio takiego nowego freza kupiłam, no palce lizać (nie mylić z obcinać). I tak się porwałam na dużą deskę, że aż sobie cały dzień na to zarezerwowałam. A jeszcze mnie Pan w sklepie nastraszył, że to może być wyrywna frezarka i, że ja nie dam rady!!! Ja nie dam rady??????????? No wnerwiłam się trochę!! Jak nie dokręcę, jak nie docisnę, jak się nie zaprę!!! Całego swego jestestwa użyłam i ciężaru i na tą frezarkę, jak nie przymierzając Steve Irwin na krokodyle.
Nooo i kto tu jest łowcą krokodyli??? No kto? 😛
Tyle radochy i jeszcze aktywności zażyłam, odpuszczam sobie dziś jeszcze bieganie.
Wióry lecą
I tak czasami jest, że lepiej zrobić bałagan niż porządek.
Jest taki etap w procesie, że ten materiał zupełnie jeszcze nie należy do niczego konkretnego, nie jest jeszcze żadnym obrazem, ani niczyj nie jest. I wtedy właśnie sam materiał jest tak piękny, że bardziej nie może. Że taka deska surowa, nieheblowana, wygląda jakby była w sweter futrzany ubrana. A gdy się te warstwy pomału traktuje, rozbiera się to drewno, to i wtedy potrafi być pejzażem i swoją gładkością i stanem przejściowym zachwycać. I jeszcze później gdy takie wypielęgnowane, aksamitne, czeka sobie i słońce tak wściekle świeci w pierwsze marcowe dni, to nie mogę przestać się zachwycać tymi słojami, sękami, zrostami. Jak natura przerasta wszystko i jest odpowiedzią dla każdej formy, emocji i stanu. Kiedy światło ślizga się po słojach i mieni kolorami różowymi, bursztynowymi, bladougrowymi to mi włosy się na karku jeżą i wzrusza mnie jakoś ten powab kawałka drewna.
I już tak mi się ckliwie robi, że nawet te maszyny i narzędzia mi się w kompozycje różne układają i cieszę się i gapię i radochy mam tyle że nic tylko siąść i płakać.
No! A później następuje armagedon i dziecko dostaje skalpel do ręki – wtedy wkraczam ja z frezarką.
Bo ostatnio takiego nowego freza kupiłam, no palce lizać (nie mylić z obcinać). I tak się porwałam na dużą deskę, że aż sobie cały dzień na to zarezerwowałam. A jeszcze mnie Pan w sklepie nastraszył, że to może być wyrywna frezarka i, że ja nie dam rady!!! Ja nie dam rady??????????? No wnerwiłam się trochę!! Jak nie dokręcę, jak nie docisnę, jak się nie zaprę!!! Całego swego jestestwa użyłam i ciężaru i na tą frezarkę, jak nie przymierzając Steve Irwin na krokodyle.
Nooo i kto tu jest łowcą krokodyli??? No kto? 😛
Tyle radochy i jeszcze aktywności zażyłam, odpuszczam sobie dziś jeszcze bieganie.